wtorek, 19 listopada 2013

Zakwasy w nogach, czyli wrażenia z rowerowego trip-u

Skończyło się lato. O  ile nie jest to łamiąca wiadomość (ang. Breaking news), o tyle oznacza ona nadchodzący okres laby i spędzania długich jesiennych wieczorów przed telewizorem. Nuda, prawda? Korzystając z ostatnich chwil zdatnej do jakiejkolwiek aktywności pogody, grupka chłopaków (dwuosobowa, jeden z nich to ja :D) pod opieką (okazuje się sprawdzonej w bojach rowerzystki)
p. Joanny Łochunko wybrała się na wojaże dwukołowym pojazdem, napędzanym siłą ludzkich nóg (sorki za lekko przydługawą nazwę, ale nie chciałem banalnie użyć słowa rower...).
Mówiąc szczerze, pierwszy raz zgłębiłem okolice Suchej Góry. Z racji mojego ścisłego umysłu nie spamiętałem więcej nazw miejsc, które odwiedziliśmy, co nie znaczy, że posiadam je w głębokim poważaniu. Wywarły na mnie ogromne wrażenie a szczególnie dwa: stok narciarski (w
życiu bym nie przypuszczał, że w promieniu 20 km od Zabrza znajduje się narciarski stok) oraz ... no właśnie. Pierwszy nieożywiony twór natury, z którym rozmawiałem. Gigantyczny wąwóz, z którego rowerzyści ekstremalni (downhill-owcy) zwykli zjeżdżać z uśmiechem na twarzy, po czym sprawdzali, czy uśmiech ów jeszcze istnieje. "Panie, to co pan powiedział temu wąwozowi? - Ano to, że jak będę miał 80 lat, i nie będę miał nic do stracenia, do odważę się z niego zjechać (I'll be back,
baby)"
        Generalnie wycieczka udana, czekam na następne.  Motywem powstania anglojęzycznych wstawek w nawiasach wcale nie była opieka nad naszą wycieczką p. Łochunko - jednej z czterech anglistek w naszej szkole.

Per Christitum, Dominum Nostrum
Amen.

Sławek Piotrowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz